Spektakle


Nasze spektakle:

2004 – Elektro Kardio Games

2005 – Kain

2006 – 6:27 (we współpracy z Pawłem Miłoszem i Piotrem Zatoniem)

2007 – Lotos sintetic

2008 – Extra Virgin

2008 – Dojrzewanie motyli (we współpracy z Teatrem Tańca Współczesnego PRO i zespołem Skaffander)

2010 – Silent Disco

2013 – Plan B

2015 – A Wersja

2018 – Comfort Zone

 

 

dla bardzo dociekliwych RECENZJE (od najnowszych po najbardziej archiwalne):

COMFORT ZONE


fot. Lech Baczyński

Strefa komfortu

Wychodzenie ze strefy komfortu w wielu poradnikach podawane jest jako pierwszy krok do osiągnięcia sukcesu. Jeśli tym komfortem jest ciche przyzwolenie na pseudoopiekuńcze matkowanie państwa obywatelom, nie tak łatwo o recepty.

Przedstawienie zgierskiej grupy Art.51 – „Comfort Zone” (na zdjęciu) – dzielę umownie na część społeczną i część polityczną. W pierwszej dwie kobiety siedzą nieruchomo na składanych krzesłach, a na podłodze bawi się łopatką ta trzecia (Agata Drewnicz-Kaczmarek), jest znudzona, podenerwowana. To dziecko, pozostawione same sobie. Może na plaży, może w domu… Postaci na leżakach ubrane są w kostiumy, które przypominają szpitalne kitle, na oczach mają żelowe opaski. Gdy wreszcie odzywają się, ich głosy wydaje się ciepłe, a słowa pełne troski, ale komunikaty płynące w stronę dziecka wykluczają się. Dziecko zaczyna histerycznie płakać i krzyczeć. Opiekunki? matki? reagują dosyć brutalnie. Siłą wlewają dziecku płyn do buzi i przytrzymują, by połknęło. Aby je uspokoić i zachować pozory opiekuńczości, dmuchają w papierowy wiatraczek, głaszczą po głowie, wycierają twarz. Gdy jedna z kobiet znika ze sceny, druga zabiera dziewczynce poduszkę spod głowy i zaczyna ją dusić. Orientujemy się, że Anna Rogala to lekarka, która odmawia operowania dziecka, a Anna Perek-Kowalska to wzburzona matka, u której zdiagnozowano zastępczy zespół Münchhausena. Skojarzenia z książką „Mama kazała mi chorować” Julie Gregory są oczywiste, chodzi o zaburzenie psychiczne u osób dorosłych, polegające na odczuwaniu patologicznej potrzeby zwracania na siebie uwagi lekarza w specyficzny sposób, przez wywołanie choroby u dziecka.

Czemu miało służyć zobrazowanie tej choroby? To doskonała metafora funkcjonowania sił rządzących w naszym kraju. „Comfort Zone” to nie jest spektakl polityczny, choć pokazuje mechanizm działania tych, których wybieramy na przedstawicieli. Na każdym kroku upewnia się nas, iż sami decydujmy o sobie. Czy aby na pewno? Z ust jednej z aktorek padają sprzeczne komunikaty skierowane do dziecka: Chcę, abyś była samodzielna. Nie idź tam! Media serwują iluzje rzeczywistości i inwigilują. Uzmysławia to scena, w której Agata Drewnicz-Kaczmarek konfrontuje się z projekcją stron internetowych, które przewijają się coraz szybciej i szybciej. Możemy odmówić dostępu do Google Maps, ale nie będziemy mogli korzystać z dobrodziejstw sieci. Nasza wolność ograniczana jest pod pretekstem dopasowywania treści (sponsorowanych!) do oczekiwań, decyzje są podejmowane za nas. Atakują nas rozproszone informacje po to, byśmy łykali niewygodne decyzje. Tak jak robi się to z małym dzieckiem: pokazuje mu się samolocik a do ust ląduje papka, której inaczej by nie zjadło.

Moment, w którym aktorki wychodzą w identycznych strojach – ciemne spodnie i bluzki – otwiera „polityczną” część spektaklu. Trzymając się za ręce wypowiadają krótkie, urywane sekwencje zdań. Pełne nienawiści, gniewu, wulgaryzmów kwestie zaczerpnęły z internetowych komentarzy zamieszczanych pod newsami opisującymi sytuację społeczno-polityczną w kraju. To na przykład wypowiedzi na temat homoseksualizmu. Dwie aktorki w trzymają się za ręce i stoją jak kat nad ofiarą – nad tą trzecią, która leżała na podłodze niczym śmieć. Kreacja Agaty Drewnicz-Kaczmarek jest przejmująca. Mówi wprost do widowni, że troska o jej zdrowie, to kłamstwo. Wszystkie dolegliwości to bujda wymyślona przez matkę, a ona musi spełniać jej polecenia. Wie, że to ją niszczy i nic nie może na to poradzić. To lustrzane odbicie tych wszystkich, którzy czują, że zabija się ich podstawowe prawo do decydowania.

Aktorki cały czas subtelnie testują wytrzymałość widowni, w pewnym momencie papka, którą karmią nas media i politycy materializuje się w formie jedzenia przeżutego przez Annę Rogalę. Aktorka wypluwa na talerz treść, którą w całości spożywa Agata Drewnicz-Kaczmarek. Czujemy obrzydzenie, ale podprogowo odbieramy wiadomość: karmisz się resztkami i nic z tym nie robisz.

Dokumentacja osobliwości, e-teatr / Katarzyna Bekielewska
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/273406.html?fbclid=IwAR1-G2ACUtofVVRA9EGU-GsnzSDToI_i66PxbpUTV-_2PkbstnJJK7hr7S0

***

STREFA KOMFORTU, STREFA ZGNIOTU

Teatr Art. 51 na piętnastolecie swojej działalności przygotował premierę nowego spektaklu. „Comfort Zone” można potraktować jako trzecią część tryptyku zapoczątkowanego w 2013 „Planem B” i kontynuowanego dwa lata później „A wersją”. Można by więc zapisać tytuł jako „C-omfort Zone” albo wręcz „C-Zone” – wtedy moglibyśmy go czytać także jako Crash Zone. Bo też jest to przedstawienie o wychodzeniu ze strefy komfortu poprzez zderzenie swoich racji z racjami innych. To podobno rozwija.
Całość zaczyna się wakacjami w zagranicznym kurorcie. Jednak jak powinno mówić przysłowie, all inclusive szczęścia nie daje. Dziecko (grane przez jedną z aktorek) nudzi się, narzeka i płacze. Matka (rodzice) nieustannie je strofuje, przywołuje do porządku, właściwie to prześladuje nadopiekuńczością. Zapowiada się (anty)mieszczański teatr, oparty na obyczajowej obserwacji. Jednak w kolejnych scenach okazuje się, że problem matki (a tym bardziej dziecka) to zastępczy zespół Münchhausena – zaburzenie psychiczne polegające na wmawianiu dziecku chorób i przekonywaniu do nich personelu medycznego, by potem odgrywać rolę opiekuna chorego i zasłużyć na podziw rzekomym poświęceniem. W formie łagodnej przejawia się w kłamstwach i pozorowaniu objawów, w formach skrajnych – celowym szkodzeniem zdrowiu dziecka. Spektakl nabiera charakteru psychologicznego. Ale tu następuje kolejna wolta.

W znakomitej scenie tańca na tle ekranu z wyświetlanymi stronami internetowymi dostajemy dzięki świetnie zmontowanej projekcji obraz informacyjnego szumu, w którym żyjemy. Aktorka (Agata Drewnicz) porusza się w rytm coraz szybszej muzyki, przesuwając, zamykając i otwierając kolejne okna z wiadomościami, artykułami, reklamami i filmami. Jest coś o anoreksji, są reklamy ubrań, co jakiś czas migawka z sejmu i przemawiający szef rządzącej partii. Potem są cytaty z polityków o zagrożeniach (chorobach) i odczytywanie (z wyobraźni) internetowych komentarzy pełnych nienawiści. W zestawieniu z pierwszą częścią przedstawienia czytelna staje się analogia – politycy są jak dysfunkcyjne matki cierpiące na zastępczy zespół Münchhausena (chyba niepotrzebnie jest to nam potem łopatologicznie tłumaczone). Sama teza jest bardzo ciekawa – politycy jako patologicznie nadopiekuńczy rodzice? Odkrywcze (choć inspirowane trochę doktryną szoku Naomi Klein), ale zapytajmy jeszcze, o których polityków chodzi. I tu niestety dziewczyny z Art. 51 (oprócz wymienionej już Agaty Drewnicz-Kaczmarek także Anna Rogala i Anna Perek-Kowalska) są zbyt dosłowne. Przykłady niby dotyczą różnych stron politycznego konfliktu, ale wydźwięk jest zbyt jednoznaczny. Czyżby tylko prawica cierpiała na opisaną przypadłość? Czy tylko jedna strona widzi w przeciwnikach ludzi chorych, czy tylko jedna strona jest w Internecie agresywna? I ile właściwie mamy stron w tym konflikcie?

Taka plakatowość prowadzi do paradoksu – politycy wmawiają ludziom zagrożenia, by nas potem ratować, artyści wmawiają nam szaleństwo polityków, by nas przed nimi ostrzegać. Partia rządząca dla swych celów narzuca postrzeganie różnych grup i zjawisk (na przykład uchodźców) jako szerzącej się epidemii. A przecież my-społeczeństwo jesteśmy zdrowi – to oni są chorzy… na zastępczy zespół Münchhausena. A zatem twórczynie spektaklu wpadają trochę we własne sidła. Gdyby uczyniły z opisywanego zjawiska metaforę mechanizmu sprawowania władzy, gdyby nie wskazywały palcem, mogłyby uchodzić za przenikliwe obserwatorki życia społecznego. I tak mogą, bo czują rzeczywistość jak mało kto, ale trudniej uwierzyć w ich obiektywizm. Można oczywiście spytać, od kiedy to artyści muszą być obiektywni. No nie muszą… Muszą być czujni, muszą być podejrzliwi (to zupełnie jak recenzenci). Takie rady padają w finale spektaklu bezpośrednio ku publiczności. Nie dajmy wmówić sobie choroby… nikomu. Ale też uważajmy na zdrowie – róbmy w teatrze badania profilaktyczne (zgierski teatr zaczynał od projektu EKG – Elektro Kardio Games).

Art. 51 to prawdziwa teatralna alternatywa – pracują zespołowo, nie podczepiają się pod granty i projekty, zachowują swój styl, ale nie powielają własnych pomysłów. I – co najważniejsze – o coś im w tej robocie chodzi.

Piotr Grobliński, Strefa komfortu, strefa zgniotu / e-kalejdoskop.pl

***

NA ŁONIE OJCZYZNY

Kobiecy off ostatnimi laty rośnie w siłę – tym milej znów zobaczyć na scenie jedną z pierwszych stricte kobiecych formacji, jakie miałem przyjemność poznać. Tym bardziej, że Artki są w niezaprzeczalnie dobrej formie.

Nie lubię określenia „kobiecy” off – twórczość jest twórczość, więc gdybym nie rozumiał konieczności emancypacji ruchów kobiecych z  męskocentrycznych narracji, najchętniej w ogóle bym go nie używał. Ale do cholery, nie wyobrażam też sobie, żeby jakikolwiek facet wymyślił, jak opowiedzieć o bieżącej sytuacji społeczno-politycznej w kraju poprzez procedury wychowania dzieci. Konkretnie: biorąc na warsztat występujący u rodziców Przeniesiony Zespół Münchausena, zaburzenie psychiczne, polegające na projektowaniu na latorośl schorzeń i uzasadnianie własnej rodzicielskiej indolencji koniecznością diagnozowania dziecka. Dostaliście kiedyś mandat, przechodząc w środku nocy przez pustą ulicę na czerwonym świetle? Ja – owszem.

Nieznośna nadopiekuńczość Polski, Matki naszej, jest ewidentną dysfunkcją kolejnych rządów, skupionych nie na policy, zapewnianiu ojczyźnie i rodakom dobrostanu, ale na politics, politykierstwie, mającym na celu wzmacnianie własnej władzy. A po drodze rządzący zrobią wszystko, żeby odwrócić uwagę rządzonych od rzeczywistych problemów, żeby zrzucić na nich poczucie winy, odpowiedzialność za sytuację. Chorzy jesteście – to do szpitala.

Moment, w którym sucha i okrutna opowieść o toksycznych relacjach matki z córką przeradza się w traktat o równie toksycznym uzależnieniu od własnego, podlegającego politycznemu widzimisię, kraju, jest momentem wstrząsającym. Tym bardziej, że zanurzony został w  medialnym, informacyjnym szumie, internetowej powodzi wiadomości nieznaczących, fake newsów i lifestyle’owych poradników. Łatwo się w nim pogubić. I chociaż wiemy wszyscy, że Turcja Erdoğana jest dyktaturą, że niewygodni ludzie znikają tam na ulicach miast, wciąż chętnie jeździmy zażyć komfortu na plażach Bodrum. I chociaż wiemy, że wszystko to, co kolejno wydarza się w naszym własnym kraju po 2015 roku, realizuje istniejące i nie raz przepróbowane instrukcje budowania autorytaryzmów, wolimy pokornie poddać się diagnozom, które to nam wystawia władza. Nasza choroba, nasza nieświadomość, jest naszą tytułową Comfort Zone. Pewnie więc rację miał występujący tuż przedtem Wojtek Kowalski, że nie uwolniliśmy się jeszcze od mentalności homo sovieticus.

Zespół Art. 51 jak zawsze z uporem nas z tej strefy komfortu wypycha, ze szczerym zaangażowaniem rzucając swoje diagnozy widzom prosto w twarz, zestawiając to, co teatralnie dotkliwe z tym, co dotykać powinno każdego prywatnie. Brakowało mi takiego buntowniczego, prostego teatru spod znaku dawnej alternatywy. I cieszę się, że mogłem dostać go od grupy, która jest wszak gospodarzem Słodkobłękitów.

Gazeta Zgierskiego Przeglądu Małych Form Słodkobłękity 2018 / Adam Karol Drozdowski

——————–

A WERSJA


foto Krzych Miśkiewicz

Trzydzieści lat temu zaczynałem jako widz moją przygodę z teatrem alternatywnym. Tak jak fani rocka dzielą się na zwolenników Beatlesów i Rolling Stonsów, tak entuzjaści teatralnego offu musieli wybierać między teatrem Ósmego Dnia a Akademią Ruchu. Zarówno serce, jak i umysł podpowiedziały mi drugą opcję.
W czasie, gdy ja fascynowałem się Kartaginą czy English Lesson, aktorki Art. 51 były małymi dziewczynkami. Dziś po dwunastu latach działalności zgierskiej grupy zaczynają robić teatr budzący we mnie miłe wspomnienia. Ich A Wersja to precyzyjny, minimalistyczny esej teatralny o opowieściach, które sami sobie opowiadamy, o prywatnych mitach, które organizują nam widzenie świata. Jak je tworzymy? Co się dzieje, gdy w nie uwierzymy? Czy nasza wersja jest wersją jedyną?
Wszystko zaczyna się od rozmowy. Ubrane w białe bluzki i beżowe spodnie, cztery kobiety stają przed publicznością i zaczynają opowiadać o wspomnieniach z dzieciństwa. Próbują wciągać do dyskusji widzów, zacierając granicę między sytuacją publiczną a prywatną. Każda opowiada jakąś swoją historię rodzinną lub szkolną, pozostałe dopytują, komentują… Słowa Zostawmy to! są hasłem do zakończenia prologu.
Historie z dzieciństwa i epizody z dorosłego życia bohaterek/aktorek znajdują w spektaklu przełożenie na ruch sceniczny. Każda opowieść ma początek (w podłogę zostaje wbita chorągiewka), zdarzenie inicjujące, zwrot akcji, efekt działania, moment reakcji emocjonalnej. Zleksykalizowana metafora mówi o przechodzeniu przez kolejne fazy opowieści – aktorki przechodzą przez nie dosłownie, z każdym krokiem zbliżając się do widzów i jednocześnie przestawiając chorągiewki oznaczające punkt na osi kompozycyjnej (tyczki to ulubiony rekwizyt Akademii Ruchu – wspomnijmy choćby Kartaginę czy późniejszy Pancernik Potiomkin).
Opowieści komponują się niejako same – w myśl pewnych narracyjnych schematów, ale też komponujemy je my, porządkując w ten sposób doświadczenia. Widzom spektaklu zostaje to pokazane przez (nieco naiwne) rozmowy o historii – o cierpieniach rodziny wysiedlonej na Wschód i o przełomie okrągłego stołu. Wierzący w swoją wersję tych zdarzeń są zupełnie zamknięci na inną optykę. Pasuje do tego sposób gry – nie z partnerem, ale obok niego, twarzą do widowni, z neutralną intonacją. Emocje buduje się powtórzeniami i przyspieszeniami, oszczędnym, ale wyrazistym gestem.
Z czasem prywatne historie ustępują miejsca tekstom literackim – fragmentom reportaży, esejów, w końcu poezji. Słowa Ludwika Hirszfelda o życiu w getcie są zestawione z fragmentami prozy Raji Shehadeha o otaczaniu murami palestyńskich wiosek w Izraelu. Żydzi do tego stopnia uwierzyli w opowieść o swojej krzywdzie, że nie widzą tu analogii. Jedna historia może zasłonić inną historię, jak w czytanym na koniec poemacie przekonuje amerykański poeta Kenneth Koch. Jeden pociąg może zasłonić drugi – ostrzegał napis przy przejeździe kolejowym w Kenii. Koch zrobił z tego metaforę – W rodzinie jedna siostra może zasłonić drugą,/ Dlatego, kiedy uderzasz w konkury, lepiej mieć oko na wszystkie.
Łatwo powiedzieć: miej oko na wszystkie, ale jak mieć oko (ucho?) na wszystkie warianty opowieści? A tych wariantów jest ze czterdzieści, a na pewno więcej niż dwa. Twórczynie spektaklu (poniekąd też autor wiersza) zdają się tego nie dostrzegać – u nich wszystko opiera się na opozycjach dwuelementowych: ta i tamta strona muru, biały i czarny ekran, punkt widzenia dorosłych i punkt widzenia dzieci, jeden pociąg i drugi pociąg. Cztery aktorki dobrze się ustawia w pary, ale w życiu są też inne układy. Pamiętacie film Rashomon? Ilu bohaterów, tyle wersji zdarzeń. Obiektywna historia jest ich sumą czy częścią wspólną?
Art. 51 jest chyba jedynym zespołem wykorzystującym w spektaklach projekcje z epidiaskopu. To takie urządzenie stosowane w prezentacjach przed erą cyfrowych projektorów. ulubiony sprzęt innowacyjnych nauczycieli w latach 80. Najpierw rysuje się coś na folii, a potem rzuca się te rysunki czy napisy na ekran lub ścianę. W sumie niezła zabawa, w teatrze pozwalająca ujawniać tworzenie obrazu na żywo. Problem w tym, że w omawianym spektaklu urządzenie użyte jest zupełnie niepotrzebnie, chyba jedynie dla samej zasady wykorzystania oldschoolowych multimediów: wyświetla jedno słowo „autonarracja”, na którego tle toczy się opowieść.
Wyłączamy zatem epidiaskop i zapraszamy na partyjkę golfa. Opowieść to gra o skomplikowanych regułach. Przejście przez semantyczne pole wymaga precyzyjnych uderzeń i trafienia do 18 dołków (każda trafiona opinia to punkt). Aktorkom, które próbują wbić piłeczki do nieistniejącego dołka, nie udaje się w tym akurat fragmencie pokazać mistrzostwa. Na scenie jest po prostu za ciasno – gra, która wydaje się ciekawą, wizualną metaforą, wypada mało przekonująco. Silniczek metafory nie może uciągnąć wózka z kijami (albo odwrotnie). Chyba ciekawszy byłby krykiet – zobaczcie w Internecie zdjęcia Chińskiej lekcji Akademii Ruchu.
Dziewczyny z Art.51 nie kończyły teatralnych akademii, nie są dyplomowanymi perfekcjonistkami teatralnego rzemiosła. Mimo to robią inteligentny, dojrzały warsztatowo teatr. Gdy sceny zawodowe fundują nam pretensjonalne eksperymenty, po solidną dawkę myślenia warto wybrać się na offowe scenki.

Piotr Grobliński / http://www.e-kalejdoskop.pl/

***

SAMODYSCYPLINUJĄCA SIĘ OPOWIEŚĆ

Teatr Art. 51 to jedna z nielicznych w Polsce grup teatralnych, które tworzą swój własny język sceniczny, nieustannie go doskonali i rozwija. Teatr dorobił się już swojego grona fanów, którzy z niecierpliwością i zainteresowaniem wyczekują każdej nowej premiery.
Tym razem dziewczyny zaprezentowały spektakl-esej o sztuce komunikacji, relacjach pomiędzy człowiekiem, jego pamięcią i nazywanym przez niego światem. Dokładniej rzecz opisując, chodzi mniej więcej o to, że każda próba opowiedzenia o sobie i o swoim świecie napiętnowana jest subiektywizacją. To oczywiście byłoby dobrze znany banał, gdyby nie to, iż Teatr Art. 51 zwrócił uwagę na to, że proces tej subiektywizacji podlega rygorystycznym – i opisywalnym już to przez psychologię, już to przez socjologię – regułom.
Po wstępnej części, robiącej wrażenie luźnej pogadanki z publicznością na temat wspomnień z dzieciństwa, zazwyczaj niby to nostalgicznych i ciepłych, a jednak przykrych, tworzących zawsze jakiś cień, rzucający się na przyszłe życie, aktorki zaczęły przedstawiać własne opowieści, już z ich dorosłego „tu i teraz”, pokazując zarazem, jak w tych opowieściach realizuje się pewien schemat. Wynika on z tego, że mamy naturalną dążność do ujmowania w ramy fabuły każdej, czasami nawet przypadkowej, wypowiedzi. Każda fabuła musi być jakoś logicznie uwarunkowana. Jeśli istnieje jakieś q, to wynika z niego jakieś p, jeśli ruszamy z punktu A to, poprzez punkt B docieramy nieuchronnie do punktu C. Są to procesy opisywane nie tylko z resztą przez psychologię i socjologię, ale także przez filozofię (np. przez logikę oraz tzw. implikaturę konwersacyjną).
Wydaje się, że celem spektaklu nie było zmaganie się i przezwyciężanie wspomnianych powyżej schematów, a raczej próba ich analizy, przedstawienia ich w działaniu (pokazuje to zwłaszcza świetna scena z „odmierzaniem” poszczególnych faz wypowiedzi za pomocą kroków i żółtych chorągiewek). Analiza ta robiona jest głównie na własny użytek – budowanie fabuły, praca z „samodyscyplinującą się” opowieścią, próba świadomego kształtowania jej podług własnych potrzeb, to oczywiste zadania kogoś, kto chce w twórczy sposób przekazywać innym swoje treści.
Mógłby ktoś powiedzieć, że takie zagadnienia są dla niego mało interesujące, że to, czego pragnie to efekty takich rozważań – przedstawienia zawierające odkrywcze refleksje, zaskakujące zwroty akcji itd. A jednak „A Wersja” budzi ciekawość, skupia na sobie uwagę i powoduje, że kilkadziesiąt minut spektaklu mija jak krótki moment. Zapewne wynika to z umiejętności aktorek; nawet w improwizowanym początku, kiedy rozmawiają z publicznością i zdaje się, że zachowują się całkiem prywatnie, to jednak tak poruszają się po scenie, jakby była to scena precyzyjnie opracowana na próbie.
W ogóle trzeba przyznać, że spektakl jest dobrze zakomponowany. Może trochę psują tę kompozycję elementy publicystyczne, odbiegające, jak się zdaje od jego głównej osi, ale z kolei rekompensowane jest to świetną, oszczędną lecz precyzyjną plastycznością a także precyzyjnie i celnie opracowaną warstwą słowną.

Rafał Zięba / gazeta festiwalu „Słodkobłękity” – Zgierz, 2–3 października 2015

——————–

Plan B


foto Piotr Tołłoczko

Tematem spektaklu przedstawionego przez Teatr Art. 51 jest coś dla artystek naprawdę ważnego. Dowiadujemy się o tym z chwilą, gdy zostaje włączone pierwsze z licznych nagrań. Widzimy kilkuletniego chłopca, który czytając z kartki, powoli akcentuje każdą sylabę. Przejęzyczenia i zabawne reakcje młodego dżentelmena stały się lekkim i zabawnym wprowadzeniem do przyjemnego przedstawienia.
Czym okazuje się ta istotna rzecz w życiu nie tylko zespołu, ale i każdego człowieka? Jest to dom – wynajęty, na kredyt lub za gotówkę, z oknami na południowo-wschodniej ścianie, gdzie nie można powiesić firanek, z lustrzanymi kafelkami w łazience, panelami w salonie, jednolitą jasnoszarą podłogą w kuchni, na której widać każdą plamę. Jako widzowie jesteśmy atakowani feerią barw o wymyślnych, trudnych do zapamiętania nazwach, a modlitwa do ogrodowego krasnala-stróża budzi w nas politowanie. Rdza w mieszkaniu to przecież jeszcze nie koniec świata!
Czym jeszcze jest dom? Miejscem, w którym mamy niemalże absolutną władzę. Możliwość zaaranżowania najbliższej przestrzeni jest przecież niezwykle budująca. Żaden człowiek na świecie nie jest w stanie narzucić nam wyboru dywanu do salonu. Stajemy przed prawdziwą wolnością, gdyż ostateczna decyzja zawsze będzie należeć do nas – panów tego niewielkiego przybytku, swojego własnego miejsca w wielkim świecie.
Wyjątkowo przydatnym rekwizytem był rzutnik. Foliogramy pokazujące rozkład mieszkania okazały się świetnym tłem dla dłuższych kwestii. Publiczność poruszyły także rysowane flamastrem drzewka, które nagle pojawiały się na ekranie za aktorką. Muzyka została w interesujący sposób dobrana do tematyki przedstawienia. Mogliśmy usłyszeć takie piosenki jak W moim magicznym domu Hanny Banaszak i Mój jest ten kawałek podłogi Mr. Zoob.
Spektakl Plan B pokazuje, że dom to nie tylko parę cegieł, urządzone według własnego gustu pokoje czy urocze osiedle z malowniczym widokiem za oknem. Ważniejsze jest poczucie bezpieczeństwa związane ze świadomością, że gdzieś w świecie są ludzie, do których można wrócić. Tak, LUDZIE, a nie pedantycznie wysprzątany zespół pomieszczeń. To właśnie towarzyszące nam w codziennym życiu osoby tworzą prawdziwy dom zbudowany na silnych, emocjonalnych więziach. Nie jesteśmy w stanie wyrzucić bliskich z naszego życia tak jak zużytych, zniszczonych dekoracji czy mebli, do których przywiązujemy zdecydowanie zbyt dużą wagę.

Monika Poniewierska / Poszukiwanie Alternatywy 2013 – Skierniewice

***

I taka pokora łączyła niemal wszystkie przedstawienia Perspektyw: kameralny Rowerek – monodram kilkunastoletniego chłopca o czasie wojny i okupacji, Spotkanie – osadzoną w ruchu opowieść o różnorodności międzyludzkich doświadczeń, Przyjąć nie – opowieść o postrzeganiu rzeczywistości z perspektywy osoby z zespołem Aspergera czy Plan B Teatru Art. 51 ze Zgierza, spektakl o relatywności stabilizacji i własnych radości. Jasne, jakże fajnie kpi się z małej stabilizacji i mieszkania kupionego na kredyt ze ścianami w kolorach o bajecznie-castoramowych nazwach, ale ile z takiej kpiny zrozumieliby uchodźcy, dajmy na to, z Syrii? Teatr Art. 51 niemal nie wpuszcza na scenę wielkich przemów i wielkiej polityki, tak codziennych w rozważaniach o tragedii Bliskiego Wschodu czy Afryki. Dłuższa część spektaklu jest właśnie o tej naszej codziennej krzątaninie wokół spraw przyziemnych – jedni nazwaliby ją konformizmem, inni realizacją drobnomieszczańskiego marzenia. Ale w Planie B. opowieść o codziennym wiązaniu końca z końcem w naszej rzeczywistości zostaje na chwilę zderzona z narracją o domowych wojnach świata arabskiego i arabskiej wiośnie… Czy mamy na te wydarzenia wpływ? – pyta się nas spektaklem. Czy „nasza” stabilizacja z punktu widzenia tamtych uchodźców też byłaby czymś śmiesznym? Czy jesteśmy konformistami, stojąc w naszych małych kuchniach i ciesząc się z kafelków? Co możemy zmienić na świecie, stojąc w naszym małych kuchniach i ciesząc się z kafelków?

Piotr Olkusz / http://teatralny.pl/recenzje/teatr-przede-wszystkim-teatr-festiwal-perspektywy,1074.html

——————–

SILENT DISCO


foto Anna Perek 

Wzięci pod uwagę

Czynnikiem koniecznym do zaistnienia zjawiska teatru jest obecność aktorów, ale i widowni. Często mówi się, że spektakl został dopasowany do oczekiwań i specyfiki wrażliwości potencjalnych odbiorców. Słowa to jedno, a czyny… Teatr Art. 51 o niczym nas nie zapewniał. Teatr Art. 51 przeszedł od razu do czynnego działania i wziął widza pod swoje skrzydła.
W spektaklu „Silent Disco”, korzystając z konwencji zjawiska „cichej imprezy”, niezależne twórczynie poddały sekcji „zwłoki tworu” zwanego potocznie „wspólnotą”. Na drodze analizy poszczególnych części składowych – jednostek ludzkich – stworzyły całościowy obraz, a właściwie mapę wszechobecnych granic i podziałów, które mogły stać się przyczyną zgonu owej wspólnoty. Za cel postawiły sobie gwałtowną i natychmiastową reanimację straconych na pozór nadziei: „wyzwolenie teatru”.
Ascetyczna przestrzeń sceny parokrotnie przeistaczała się w wielowymiarowy świat, który współtworzyły proste środki medialne skomponowane z ludzkim ciałem. Projekcje czy obecne kamery dobudowywały nowy wymiar historii, potęgując jednocześnie efekt wyobcowania jednostki. Informacje i obrazy ukazywane na ekranie roztaczały przed nami złudne uroki miasta, piękność ciał i ulotną zmysłowość, którą zatraciliśmy, stając się „jednym z wielu”. Egzystując w „sferze ciszy” zrezygnowaliśmy z dialogu na rzecz zbiorowego monologu.
Prezentowane na scenie schematy, sytuacje i nawyki ludzkie pozwoliły na stworzenie swoistej układanki, demaskującej wewnętrzny proces rozkładu. W zamysł spektaklu wpisały twórczynie niwelowanie granicy rampy scenicznej na rzecz kontaktu bliskiego stopienia z widownią. Poszczególne czynności i zadania, które wykonywały, balansowały na pograniczu happeningu i performance`u, wyraźnie ingerując w sferę prywatną bezpiecznego widza. Bazując na zaskoczeniu i ludzkiej ciekawości, testowały wytrzymałość i cierpliwość odbiorcy powtarzalnością i rytmicznością przebiegu afabularnych elementów całości.
„Silent Disco” to konstrukt od początku do końca zbudowany z suwerennych części, składających się na surową diagnozę współczesnych „solistów – egoistów”.
Teatr Art. 51, stosując mniej lub bardziej wyszukane środki (np. rozkładanie na deskach sceny kawałków rozbitej szyby), starał się za wszelką cenę wypracować moment „nowego startu” dla widza i tym samym nowego, „wolnego” od uprzedzeń teatru. Symbolicznym początkiem i punktem kulminacyjnym zarazem miało być złapanie się widowni za ręce. Dostrzeżenie i identyfikacja tego, kto siedzi anonimowo obok nas. Tego, kto „tkwi” na widowni razem z nami.

Marlena Hermanowicz / Teatralia Śląsk / 6 kwietnia 2011

***

…ale poznałam ciebie.

Nowy spektakl Art. 51 wydaje mi się ważny. Silent disco jest świadectwem artystycznej i świadomościowej ewolucji, jaką przechodzi zgierski zespół. Jego członkinie w ostatnich projektach (było to dobrze widoczne przy Extra virgin) dopracowują niezwykle nośny język teatralny, doprowadzając go maksymalnej, finezyjnej prostoty. W krótkich, luźno połączonych scenach, operują najprostszymi rozwiązaniami inscenizacyjnymi („inscenizacyjność” traktując z dużym przymrużeniem oka), do widzów mówiąc wprost, zawsze we własnym imieniu, zawsze o drażniących je sprawach. Sytuacja teatralna jest dla trzech aktorek Art. 51 pretekstem do rozmowy i spotkania, nie poligonem estetycznych przeżyć – stąd maksymalne uproszczenie formy spektaklu. Ale właśnie – czy jeszcze spektaklu?

Tytułowe „ciche dyskoteki” to nazwa imprez, których uczestnicy bawią się ze słuchawkami na uszach – każdy do swojej playlisty. W tej ekscentrycznej, aczkolwiek niezwykle już popularnej formie rozrywki, aktorki Art. 51 dostrzegły jaskrawą metaforę tęsknoty za wspólnotą, zderzonej z jednoczesną potrzebą odrębności. Wchodzisz do tramwaju – opowiada jedna z aktorek – ktoś cię szturcha, facet obok zalatuje skwaszoną wódą. Tłok. Smród. Ludzie wkurwiają bezmyślnością, nieczułością, gnuśnością. Nietrudno popaść w mizantropię. Skoro więc codzienność nie sprzyja tworzeniu wspólnoty, to może teatr byłby taką szczęśliwą wyspą? Aktorki przerywają spektakl. Możemy oczywiście zagrać jeszcze jakąś scenkę – mówią – ale po co? Zróbmy coś razem. Cokolwiek. Złapmy się za ręce… No, żenada – bo czy można jeszcze jaskrawiej zbanalizować tzw. „teatr wspólnoty” niż poprzez gest złapania się za ręce? Będzie więc jeszcze jedna „scenka” (to słowo zresztą dziwnie pasuje do poetyki Art. 51). Padają trzy krótkie monologi w których powtarza się podobny refren: „…ale poznałam ciebie i wiem, że to tylko część prawdy o mnie”. Więc współobecność ludzi, tych na scenie i na widowni – mimo że naiwny eksperyment z łapaniem się za ręce nie wypalił – jest jednak jeszcze znacząca. Kształtujemy się wspólnie, jesteśmy wobec siebie – to na razie wystarczy.

Silent disco miał premierę podczas łódzkiego festiwalu Spotkania 2010, gdzie był trafnym komentarzem do patowej sytuacji, w jakiej obecnie znalazł się teatr alternatywny. Na skierniewickim Poszukiwaniu alternatywy wątek ten wybrzmiał szczególnie, ponieważ Art. 51. w swoim spektaklu, z niezwykłą prostotą i precyzją, formułuje problemy fundamentalne dla tego nurtu – idei i języka, w jakich się one realizują. Wydaje się, że odpowiedź na postawione w finale spektaklu pytanie: „czy wspólną mamy już tylko tęsknotę?” nie musi brzmieć negatywnie. Nie, dopóki na alternatywnej scenie funkcjonują zespoły tak świadome i mądre jak Art. 51.

Adiunkt Hubwald / Poszukiwanie Alternatywy 2011

——————–

EXTRA VIRGIN


foto Piotr Zatoń

Wbrew pozorom nie o oliwie z oliwek

„Tekst będzie subiektywny z kilku powodów: jako zdeklarowanego groupie teatru Art 51, mój obiektywizm jest wątpliwy; mój pogląd na ludzi, a więc kobiety zarazem, pozwala mi uznać za w pełni wartościowe kilka górnych procent populacji; dalekie mi są wszelkie formy wpływu przymusowego – szowinizmu, o którym potraktuję poniżej, dostrzegam więc szowinizm międzypłciowy i mierzi mnie on.
Emancypacja. Termin mi bliski, gdyż emancypowanie wolnej myśli i ateizmu przybiera podobną postać, co próba osiągania zdrowego poziomu współżycia i komunikacji między płciami. Do czego zmierzam? Przynajmniej mi się zdaje, że wiem o co chodzi. W społeczeństwie katolickim [na całe szczęście coraz bardziej postkatolickim] teizm, a przynajmniej jego manifestowanie jest podobny w formie i manierze do męskiego szowinizmu. Odwracając: feministka to jakaś libertyńska maszkara, nimfomanka, krwiożercze bezwstydne bydlę z nieogoloną cipką; ateista – pogwałcenie wszystkiego co akceptowalne, kreatura gorsza od satanisty [w końcu czciciel szatana, dopuszcza istnienie i moc uranicznego antagonisty swego bóstwa], wynaturzenie niezdolne do uczuć.
Sposobem tym doszliśmy do miejsca, w którym śmiało stwierdzić można, że [zakładając polskie normy społeczne] kobieta o poglądach feministycznych, będąca lepszą matką [mam nadzieję, iż darowany mi zostanie ten skrót myślowy, a czytelnik nie wpadnie w rozmyślanie nad sposobem gradacji jakości macierzyństwa] i uczciwą partnerką życia, jest postrzegana gorzej od swej zdradliwej i wyrodnej, ale za to katolickiej odpowiedniczki. Najczęściej również ateista żyje bliżej chrystusowego systemu wartości, niż zawistny i podły statystyczny katolik.
Nie jest łatwo emancypować się w sposób znośny i przyswajalny dla ludzi znarowionych 1042 – letnią dominacją dogmatyzmu i narzuconych wartości. Ciągłe ukazywanie kobiety jako istoty niższej i czynienie ją niższą, z pokolenia na pokolenie buduje bardzo wielką i ciężką do rozbicia ścianę stereotypową. Wypada zbić argument zatwardziałych szowinistów o różnicy mózgu kobiety i mężczyzny. Owszem różnica występuje, choćby z uwagi na różnice cielesne i funkcje w prokreacji. Poza tym występuje różnica niektórych ośrodków czysto intelektualnych. Nie jest jednak ujemna, bilans końcowy równać się będzie 0. Nie mówimy o jakichś brakach, ale o innym rozłożeniu cech. Zastanawiający jest natomiast fakt, jak by te różnice wyglądały po kilku tysiącach lat w społeczeństwie równouprawnionym? Patriarchalizm jest niejako narzucony przez uwarunkowania naturalne – samiec jest silniejszy i przystosowany do innych funkcji niż samica. Czy jednak na miejscu jest zachowywanie atawistycznej maniery, popartej zachowywaniem jej przez pokolenia, w dobie cywilizacji, która włada intelektem [w jaki i czy dobry sposób pozostawmy na kiedy indziej], ma czelność tytułować swych przedstawicieli ‘homo sapiens’ i mimo wszystko drobniutkimi kroczkami rodem z Butoh drepcze do osiągnięcia statusu Cywilizacji Technicznej [zdolnej do podróży kosmicznych]? Czy jest to dzisiaj normalne i godne nazywania się człowiekiem rozumnym? Odwołam się do Science Fiction – czego człowiek z dzisiejszym myśleniem nauczyłby napotkaną cywilizację, postawioną niżej technicznie i mającą powiedzmy pięć płci? Ano, okrzyknąłby się bogiem, korzystając z technologicznej przewagi i uszeregował wszystkie pięć płci i kazał im się hierarchicznie gnoić.
Forma. Problemem w edukacji, emancypacji, czy popychaniu jakiejkolwiek myśli jest zawsze kaznodziejczy ton. Zdrowe dla zmienianego zmiany w tonie kaznodziejczym mogą odbywać się przy pomocy autorytetów. Problem w tym, że w masowym zesraczczeniu systemów wartości, zaczyna na autorytety brakować miejsca. Emancypowanie w Polsce czegokolwiek, co godzi w pieczołowicie uknutą moralność obywateli, jest niezwykle trudne. Feminizm ma jeszcze gorzej, bo dwa ośrodki kreujące system moralny – mass media i Kościół katolicki – zdominowane są przez szowinizm. Ciężko mi pojąć stan rzeczy, w którym ludzie pozwalają sobie dyktować cokolwiek na temat seksualności i relacji międzypłciowych przez księży, którzy z definicji z seksem nie powinni mieć nic wspólnego [wynaturzenia i obłudę pozostawmy]. Ciężkie w pojęciu jest również to, w jaki sposób media lansują szowinizm, choć podpowiedzią są tutaj statystyki – społeczeństwo o wypaczonym poglądzie na równouprawnienie dużo chętniej przyjmuje treści z tym poglądem zgodne. W obliczu powszechnie lansowanego stanu ‘sufrażystki już były, i nie są już dżezi; jesteście wyemancypowane, spierdalać, przecież możecie głosować’ pojawia się kontrszowinizm. Szczerze – ilekroć doświadczam kontrszowinizmu w jakiejś treści, degustuje mnie ona w równym stopniu, co szownistyczna. Sporo działań jest skazanych na fiasko właśnie przez próbę uautorytetowienia się lekkim kaznodziejstwem i przez stawanie w skrajnej opozycji.
Extra Virgin to krok do przodu w sposobie podawania treści. Spodziewałem się formy co najmniej kpiarskiej, wytykającej i w zasadzie mającej coś z kontrszowinizmu. Bardzo pozytywnie się zawiodłem. Nie odebrałem stonowania przekazu jako po prostu mówienia o rzeczach, o których wiem.
Detal
Czyli Addendum z chwili ostatniej
Problem postrzegania płci jako równych nie dąży ku rozwiązaniu, przesuwa się tylko w coraz bardziej detaliczne sfery, sfery będące coraz bardziej tabu. Extra Virgin porusza problemy będące tabu już za długo. Swoboda seksualna kobiety kontra mężczyzny i otoczka moralna z nią związana; problem ‘dobrego prowadzenia się’.
Ważnym elementem jest poruszenie problemu postrzegania kobiety przez atrybuty.
Czysto formalnie dodać się prosi, iż obrazy są sugestywne. Może jednak warto by skrócić niektóre elementy przedstawienia pozwalające widzowi na myślowe wybiegi. Mówię tak pewnie z racji bycia zwolennikiem trawienia treści i myśli po wyjściu z sali. Mogąc myśleć podczas spektaklu, widz ma już magazynek gotowych opinii, co zamyka go na dalsze zgłębianie treści w dyskusjach.
Słodząc na koniec: Art 51 to jedyny znośny feminizm, jaki udało mi się zaobserwować. Tekstu część powyższa unaocznia chyba, dlaczego akurat tak se słodzę na koniec…”

Marcin Foks / Gazeta festiwalowa „Kiloff” / Poszukiwanie Alternatywy – Skierniewice 2008

***

Dyskurs i fizjologia

„Właściwie nie trudno zgadywać, jaka będzie tematyka kolejnego spektaklu Teatru Art. 51. Wiadomo, że będzie chodziło o rozprawę ze światem z punktu widzenia kobiety. I nie jest to bynajmniej banalna sprawa. W całej pełni uświadomiła mi to Anka Perek podczas jednej z naszych rozmów, kiedy stwierdziła, że kobiety nie mają w naszej kulturze szans na wypowiedź o charakterze uniwersalnym. Gdy tylko próbują mówić o problemach uniwersalnych, wszyscy i tak postrzegają taka wypowiedź, jako dokonywaną z punktu widzenia kobiety. Chyba, że zacznie przemawiać poprzez system pojęciowy mężczyzny. Przypomniałem sobie tę rozmowę dziś, kiedy oglądałem przedstawienie Extra Virgin. Właściwie głównym jego tematem były relacje miedzy kobietami, a szczególnie te na linii matka-córka, ale ciężko w nawet w takiej sytuacji uciec kobietom od obecności mężczyzn. Nawet w dyskursie.Z resztą w jednej z początkowych scen miał miejsce agresywnie przeprowadzany wywiad, kiedy odpowiedzi widzów zostawały przekładane na język libido. Zamiast udzielnych miękkich, ogólnych ocen, na ekranie zostawały wyświetlane twarde określenia: „chciałbym ją zerżnąć” itp.
Druga konstatacja wypływająca z Extra Virgin wiąże się z ta pierwszą, o braku możliwości wypowiedzi ogólnych. Otóż dyskurs kobiety jest przede wszystkim dyskursem ciała. Padło tu trafne porównanie sztuki kobiecej z anoreksją.
Sadzę, że nie tyle chodzi o to, że kobieta „myśli ciałem”, a o fakt, że cielesność warunkuje u kobiety w dużo silniejszy sposób funkcjonowanie w społeczeństwie. Sama kwestia dolegliwości miesiączkowych i konieczność ich przezwyciężania sytuuje ją w inny sposób niż mężczyznę wobec świata zewnętrznego. A to tylko najbardziej oczywisty przykład.
Zazwyczaj tego typu sprawy – jak związek dyskursu i ciała – jest podejmowany wyłącznie w kontekście seksualności. Nie mogło więc i tego zabraknąć w tym spektaklu. Jednakże pozostała ona tu sprowadzona do formy komunikacji. A właściwie podejmowanej przez kobietę sposobów nawiązywania kontaktu z zasadniczo obcym jej światem męskim. To chyba pierwsze napotkane przeze mnie działanie artystyczne, które męski dyskurs sytuuje tak konsekwentnie jako swoje orbis exterior, a jednocześnie zachowuje komunikatywność ani nie gubi się w lękliwych banałach, które mają rzekomo powodować, że my, samcy, będziemy w stanie pozostać w jego kręgu oddziaływania”.

Rafał Zięba / Gazeta festiwalowa „Kiloff” nr 3 / Poszukiwanie Alternatywy – Skierniewice 2008

***

Być kobietą, być kobietą…

„Słysząc o czymkolwiek „kobiecym” czy to w kinie, literaturze czy performance, przychodzi mi niemal równocześnie myśl, że nieodłącznie ma to związek z walką o prawa, z ubolewaniem nad kobiecym położeniem, z feministycznym błyskiem złości, że wciąż „nie tak” na nas patrzą, „nie tak” nas słuchają, wciąż w opozycji do tego co męskie. Spektakl Extra virgin mówił o KOBIECIE – dziewczynce, matce, dziewicy, bulimiczce, sex bombie, call girl… jednak nie z perspektywy ofiary czy w tonie ślepo obwiniającym czy rozpaczającym. Teatr Art. 51 nie pozwala sobie na niekonstruktywne marudzenie. Na ich spektakle idzie się ze spokojem i pewnością, że mają coś konkretnego do zakomunikowania widzowi, mocno przemyślanego, wnikliwie przeanalizowanego i ubranego w sugestywny przekaz. Tak też i w przypadku Extra virgin temat, który w niepowołanych rękach mógłby się stać kolejnym  feministycznym krzykiem, którego już nikt nie chce słuchać – przefiltrowany przez wrażliwość aktorek teatru Art. 51 stał się ważnym głosem, który był uważnie odbierany, myślę że przez wszystkich na widowni. Zaproponowana opowieść o trudach kobiecości jest pełna dzięki temu, że nie poprzestaje na zderzeniu jej tylko i wyłącznie z tym co męskie, ale również poprzez ukazywanie skomplikowanych i determinujących to kim staje się i jest kobieta, relacji na linii matka – córka. Sukcesywnie i z dużą konsekwencją, aktorki prezentowały sieć zależności, składających się na wszelkie frustracje,  kompleksy i wypaczenia kobiecej natury. Wszystko przy tym zjadało się z apetytem, niczym występującego w spektaklu ptysia, który jednak wywołuje rewolucję w żołądku. W sprawę, o której mówiono na scenie nie dało się nie zaangażować, gdyż aktorki wchodziły w bezpośrednie interakcje z widzem. Co zresztą naprawdę rzadkie, był to prawdziwy dialog, rzeczywiste słuchanie głosów z widowni i szybkie, sprawne i błyskotliwe reagowanie na to, co zostało usłyszane. Takich właśnie spotkań oczekuję od Łódzkich Spotkań”.

Gaja / Bezkompromisowa Gazeta Festiwalowa / Łódzkie Spotkania Teatralne 2008

***

Rozmowa redakcyjna o Extra virgin

Adam: Można by ten spektakl traktować jako badanie granic sztuki feministycznej, ale tego dyskursu tak naprawdę było niedużo, w większości to był łopatologiczne walony tekst feministyczny, w sumie dość prosty.

Anka: Ale co masz na konkretnie na myśli?

Adam: No, relacje z matką, manifest pt. chce mieć syna i tym podobne, generalnie to są proste rzeczy, oczywiście to nie musi być zarzut, ale chciałoby się jakichś komplikacji.

Anka: Jakbyśmy spróbowali nazwać sobie te etiudy, np. relacja z matką, stosunek do własnej seksualności, do ciała, do kobiecości – i to pewnie jest banalne, ale tu ma znaczenie jak one wypowiadają nawet banalne kwestie, jak patrzą się na siebie. To jest interesujące, bo to jest nacechowane ich osobistą historią, ich zaangażowaniem w temat i w tym sensie przestaje być banalne, zresztą one programowo włączają banał w przestrzeń gry.

Adam: Ale ja mam obawę, czy to nie jest chowanie się za swego rodzaju gardą? Cały czas kłócę się sam ze sobą, czy w ich przypadku autotematyzm jest w centrum wypowiedzi, czy jest zasłoną, żeby móc powiedzieć te wszystkie banały i jeszcze zrobić taki unik i obśmiać banał. W przypadku poprzednich przedstawień nie miałem takiego wrażenia.

Anka: Można by Cię skwitować mówiąc, że jesteś przedstawicielem kultury białych ojców i nie jesteś w stanie przyjąć tej optyki – dla ciebie zawsze one będą banalne, bo samo zajmowanie się kobiecością jest banalne.

Adam: Nie! Ale czy nie jest banalne stwierdzenie, że jak się stanę stara i gruba to przestanę być kobietą i że kobiecość jest zagrożona? A moja męskość nie jest zagrożona? Jak ja się zestarzeję to moja męskość też będzie stała gorzej niż teraz i się jakoś nie użalam.

Anka: Ale one również o tym mówią dlaczego Ty się nie musisz użalać. Bo starość kobiecego ciała jest inaczej nacechowana nić męska starość.

Adam: Też nie jest fajnie. Ale oczywiście jest w tym racja, i może i faktycznie przemawia przeze mnie kultura białych ojców, ale to nie znaczy, że ona nie ma nic do powiedzenia.

Anka: A co cię uwiera w tym spektaklu?

Adam: To że był łopatologiczny i posługiwał się podobnymi chwytami, które już u nich widziałem – np. przepasanie się bandażem – jak przepasanie piersi folią w EKG.

Anka: Nie, to moim zdaniem coś innego znaczy, folia w EKG zasłaniała, odsłaniając kobiecość, a bandażowanie piersi koresponduje z tym co bohaterka mówi na końcu; chce mieć syna, ona w jakimś sensie chciałaby być synem.

Rafał: Ona tym gestem mówi, że jeśli nie może uczestniczyć w męskim dyskursie to poprzez syna chce w niej uczestniczyć.

Adam: Jak u Freuda, że rodząc syna chce sobie zrekompensować brak penisa? Nie sądzę.

Anka: Ja to inaczej czytam, że to jest dramatyczne wyznanie, że chce mieć syna, bo nie chce mieć córki, bo uwikłanie w relacje kobiece jest zbyt bolesne, zbyt trudne. Ale ona nie mówi w tym momencie o potrzebie wejście w jakiś dyskurs z męskością. Ale rzeczywiście to czego mi brakuje, to żeby dziewczyny próbowały dyskutować bardziej wnikliwie w obrębie tematu, na który się zdecydowały, taki dialog w obrębie samego feminizmu się odbywa.

Adam: No więc właśnie.

Anka: Ale nadal twierdzę, że bronią się biografizmem, zaangażowaniem i tym jak ośmielają się używać siebie na scenie. I to moim zdaniem daje im osobne miejsce i jest ich siłą. Więc w jakimś sensie pogłębia ten dyskurs to, w jaki sposób one to robią

Adam: Tylko ja mam wrażenie, że nic się od 4 lat, od EKG nie zmieniło, i niczego nowego się teraz w sumie nie dowiedziałem, było może ostrzej.

Anka: Ja się nie zgadzam, że mówią o tym samym, ja myślę, że one pogłębiają ten temat (co nie znaczy że nie oczekuje, czegoś więcej i głębiej).

Rafał: Ja myślę że to nie jest robienie spektakli o tym samym, tylko jest to pewna obrana droga.

Anka: Dla mnie to, w jaki sposób została zbudowana rola Justyny call girl, jest w opozycji do tego, jak one do tej pory budowały temat użytkowania kobiecej seksualności. One nigdy nie poszły tak daleko, że część widowni męskiej mogłaby zareagować instynktownie. A to że one to tak mocno nakreśliły, zmienia wszystko. Rozumiesz czasami to „jak” zmienia wszystko.

Adam: Jeśli to uważasz za progres, to co byś uważała za kolejny krok?

Anka: Dla mnie będzie to kiedy one zaczną w obrębie tej idei prowadzić dyskusję.

Adam: No właśnie, dla mnie pogłębianie póki co polega na tym, że dochodzą coraz bardziej do ściany, że jest coraz ostrzej.

Rafał: Ale nikt z nas nie wie gdzie jest ta ściana. Zakładasz że ona istnieje?

Adam: Może i nie. Nawet jeśli, to i tak jest ruch jednostajny.

Anka: Chciałbyś po prostu, żeby zeszły z tego tematu.

Adam: Nie, żeby wprowadziły nowe ujęcie

Anka: Ale tym wymaganiem nawet ja opowiadam się za tym, żeby one wreszcie odpierdoliły się od tego tematu i wzięły się za poważny intelektualny dyskurs na temat feminizmu, czyli go skrytykowały i z niego wyszły. A trudno nam zaakceptować, że one chcą ten sam temat drążyć, bo ten temat ciągle istnieje i ich dotyka.

Adam: Ale to byłby ciągły sequel.

Anka: A latanie w trykotach i mówienie o marzeniach nie jest sequelem?

Adam: To jest zupełnie inna kategoria, nie ma co porównywać. I chodzi mi o wprowadzenie nowego ujęcia, a nie robienie tego samego co poprzednio tylko bardziej. Po prostu.

Anka: Dla mnie niektóre sekwencję są nowe. Całą opowieścią jest taniec z matką, obraz tego przeobrażającego się tańca to jest na przykład pogłębianie tematu.

Rafał: No właśnie. Anka gra matkę, ale ta ich relacja nie jest do końca jasna. W tym tańcu gdzie ona tańczy jak z lalką, Agata traci siłę. I to jest jakiś sworzeń pomiędzy tą sceną, a call girl. Te dwa światy, które wydawałaby się że są odległe i nieprzystające, w tym tańcu się zbliżają i granica między nimi się rozmywa, jakby alternatywa rozłączna zamieniła się w alternatywę łączną, nie albo/albo tylko i/lub, bo gdyby nie ten motyw, można by pomyśleć, że to są dwa inne spektakle. I to na przykład pokazuje, że to nie jest tak, że dla nich jest jeden temat, jeden punkt w przestrzeni i one ciągle nim stoją.

Rozmawiali: Anka Rogala, Adam Gniazdowski, Rafał Zięba
Bezkompromisowa Gazeta Festiwalowa / Łódzkie Spotkania Teatralne 2008

——————–

LOTOS SINTETIC


foto Krzysztof 'Gappa' Gawrysiak

„(…) Zespół ze Zgierza przyzwyczaił widzów do udanych prób obnażania głupoty i fałszu. W nowoczesnej, migotliwej formie rozprawiał się m.in. z kultem ciała, stereotypami płciowymi, body artem czy powierzchownym zachłyśnięciem naukami Wschodu. Tytuł odsyła nie tylko do nazwy oleju silnikowego, ale i klasycznej pozycji jogi, którą aktorki z wysiłkiem próbują powtórzyć. Hymnem staje się wyśpiewany przez Annę Perek „Satisfaction” Rolling Stonesów, kultowy sprzeciw wobec konformizmu i konsumpcji, który w trakcie wykonywania także dziwnie się wyciera…”

Monika Wasilewska / Gazeta Wyborcza Łódź

***

„Bezczelnie wchodzą i wychodzą z teatru. Ich znak rozpoznawalny to kwestionowanie formy i dalej… kwestionowanie siebie jako aktorek, jako kobiet, jednocześnie dziewczyny doskonale tą formą operują. Bezpardonowo tworzą sobie na naszych oczach rzeczywistość, w której potem starają się być sobą, wnoszą, wynoszą płachty, linoleum, ziemię. Tak jakby mówiły: tak funkcjonujemy w świecie, on nam daje rekwizyty, modele, oczekiwania a my chcemy pokazać, jakie jesteśmy wobec tego, co jest. Ich wypowiedzi wzięte są w swego rodzaju bolesny nawias, który zazwyczaj jest jakimś gestem teatralnym, interpretującym rzeczywistość. Jeśli mówią, zaraz to kontrapunktują, innymi głosami, ale zawsze wracają do siebie. Są wobec siebie samych, i siebie nawzajem, bezwzględnie okrutne i bezwzględnie czułe (traktują ciało jak narzędzie, ale na scenie są piękne). Wyrażają się językiem, który doskonale rozumiem, gdzie intelekt jest w ryzach emocji, a nie odwrotnie (co wcale go nie osłabia), czyli mówią o sobie w świecie ostro, przenikliwie, dlatego że odczuwają go bardzo wyraziście. Dobrze, odważmy się to napisać – są kobietami i mówią o tym, co wynika z ich bycia w świecie. Cenię w nich to, że nie tyle są w opozycji (nie szukają wroga), ile po prostu pokazują siebie, swój punkt widzenia, mnożą komentarze (nigdy nie poprzestają na jednym). Dlatego nie feminizm przychodzi mi do głowy jako pierwsze skojarzenie. W końcu w każdym z nas, i w kobiecie, i w mężczyźnie, jest w środku coś małego, jasnego, ciepłego, dobrego czego nie da się wobec innych pokazać inaczej niż przez krzyk. Tak, tylko mężczyźni tak nie krzyczą”.

Anna Rogala / ŁóPTAK, numer 2/4, 12.X.2007

***

„Z początku wygląda to wszystko enigmatycznie: dziewczyna w sukni – ni to baletowej tancerki, ni to sukience komunijnej, w nienaturalnej (chciałoby się rzec „teatralnej”) pozie siedzi na stole. Opodal dwie pozostałe postaci. Wyczekują na coś? Trudno powiedzieć. W końcu za moment wszystko się wyjaśni. Za moment jednakże okazuje się, że nie wyjaśnia się nic. Dziewczynka (tancerka?) spada kilkakrotnie ze swojego miejsca na kupę ziemi. Podnosi się, znowu spada… Biała sukienka traci swoją dziewiczość. Rychło orientuję się, iż Lotos sintetic zbiór etiud: dziewczynka-tancerka bawi się lalką Barbie. Jej mechanistyczna czułość, jaką widuje się u tzw. Dzieci specjalnej troski, z jaką później lalce obcina włosy nożyczkami, znajduje dopowiedzenie w tekście czytanym przez jedną z pozostałych dwu aktorek. Padają wyzwiska i poniżające opinie, przeplecione wyrazami współczucia i psychologicznymi diagnozami. Brudny, upokorzony bachor wchodzi w życie, w którym musi spełniać jakoś swoją rolę – a przynajmniej tego od niego oczekują. Rolę, z której będzie rozliczany na każdym kroku, i za żadne skarby świata żaden z tych kroków nie może być błędny.

Następna scena: dwie rozmarzone rozmawiają leżąc na trawie. Rozmawiają o śmierci. Bez napuszenia, poważnych min, bez cienia histerii. M.in. o tym, ze kobieta w trumnie jest niezwykle sexy, bo bierze ją na raz sześciu facetów. Śmierć i pogrzeb – w ogóle cały motyw przejścia na drugą stronę zaczyna wyglądać farsowo. Nie ma w tym monty pythonowskich kpin z Ponurego Żniwiarza, nie ma w tym żadnego „tak jak u…”. To autorski – i zarazem niezwykle osobisty – rozrachunek z eschatologicznym lękiem. Widownia raz po raz wybucha śmiechem, nie ma w nim jednak nutki rechotu. Kobieta w trumnie jest tu człowiekiem wrzuconym w absurdalną sytuację, jaką jest chwilowe zetknięcie świata żywych ze światem umarłych. Sposoby zachowania się żywych ukazane są jako groteskowe z punktu widzenia umarłych (żałobnicy w poczuciu winy wobec tych, którzy odchodzą), ale zarazem i zmarli, spoglądający na świat żywych, również wydają się śmieszni. Niespodziewanie uświadamiam sobie, że jest w tym coś heroicznego: oto obcuję z próbą oswojenia czegoś, co z gruntu jest nieoswajalne. Próbą porwania się na niemożliwe nie tylko w imieniu autorek tego spektaklu, ale poniekąd także i w imieniu moim, i wszystkich tych, którzy tu ze mną siedzą na widowni, śmiejąc się Śmierci prosto w oczy.

Tej samej operacji zostaje poddana kobieca seksualność w kolejnej etiudzie: śmieszność erotycznych fantazji nie odziera ich z intymności. Po prostu odwraca się perspektywa. To rodzaj podłoża (ziemia, linoleum, gres, terakota) decyduje o rodzaju fantazji, cechach wyobrażanego partnera, technikach zaspokojenia.

I z wolna okazuje się, że zbiór odległych od siebie etiud nie jest bynajmniej luźną kompozycją, agregatem zdarzeń, czy zapisem warsztatowych zabaw czynionych na próbach. To jest spójna opowieść o niespełnieniu, samotności – czyli, powiedzmy to szczerze – o tym, o czym traktuje większość offowych spektakli. Jednakże Teatr Art.51 mówi całkiem inaczej. Prostymi środkami buduje niezwykle osobisty, i uniwersalny zarazem, przekaz. Aktorka, parodiując popkulturową rolę gwiazdy, śpiewa: „I can’t get no satisfaction”, sumując poprzedzające jej „występ” scenę na temat zbiorowego orgazmu jako formy medytacji w imię polepszenia świata. Bezpretensjonalny gest o kabaretowej proweniencji raptem więcej jest w stanie powiedzieć o jałowości wszystkich dotychczasowych prób przezwyciężenia metafizycznego impasu, w jaki zabrnęła współczesna kultura i namysł nad nią, niż wygadane, bebechowe monologi odegrane z grobową miną i skompilowane na tekstach wybitnych (a więc modnych) ponowożytnych filozofów.

Spektakl kończy się krzykiem. I komentarzem: „Ten krzyk można odebrać jako wyraz niezgody na rzeczywistość… Manifest… Zapewne feministyczny…” Ale i w tym momencie wyczuwa się ironię. I tę nieuchwytną lekkość heroizmu”.

Rafał Zięba / ŁóPTAK, 2/4, 12.X.2007

——————–

KAIN


foto Rafał Czekajewski

„Znacie? Znamy!” No to posłuchajcie

Ewa Kaim, Magdalena Cielecka i Gabriela Muskała grają w spektaklu, a jednocześnie zapraszają do zajęcia miejsc, wskazując je. Mogą to też być trzy światowej sławy modelki, mogą być… Pierwsze zdania, które wypowiadają dziewczyny mogą paść z ust wielu ludzi, uczucie możliwości spełnienia marzeń, swoich potrzeb z jednoczesną stagnacją nie jest chyba tak bardzo nam dalekie. Później jednak dość wyraźnie odnoszą się do tradycji kultury chrześcijańskiej. Mitu, zdawałoby się mocno obecnego w kulturze europejskiej, a jednak uczucie, które jest w stanie on wywołać nie wykracza poza ramy dziecięcej zabawy w teatr. W końcu już na pierwszych lekcjach religii większość dzieci poznaje historię Kaina i Abla, skoro jest ona tak dobrze znana, jej aktualizowanie nie musi być konieczne. Art.51 pokazał, że bez ożywiania dobrze znanych opowiadań (o micie nie można jeszcze wspominać) nawet współczesna nauka na wiele się nie zda, a można ją zastąpić esencjonalnymi spirytualiami. Duchowości też raczej w tym nie ma, zresztą cielesność jest tutaj raczej negowana niż afirmowana, ten ostatni bastion poczucia własnego ja musi posłużyć jako jeden z punktów płynnego manifestu. Można by w nim znaleźć uczucia o wszystkich odcieniach, myśli od najbanalniejszych po skrajnie oryginalne – wszystko pozbawione znaczenia, wzięte w nawias, który jednak chwilami umyka rzeczywistości empirycznej (w spektaklu wbrew pozorom nie było chyba zbyt wielu odniesień do języka mediów). To chodzenie w głowie widza, trącając domysły, to chodzenie w kółko. Nie mam nic przeciwko samowystarczalności, ale taki mikrokosmos musi być rozbudowany bądź konsekwentnie prowadzić widza. Tutaj, zamiast wykorzystać istnienia trzech podobnie rozwiniętych warsztatowo aktorek, istnieje zbyt często nieuzasadniona powtarzalność w działaniach. Dziewczyny stworzyły spektakl, w którym zaprezentowały się niezwykle naturalnie, grając z widzem, sobą czy teatrem. Gra nieustannych podważeń, negacji doprowadziły do tego, że w końcu pomimo chyba niepotrzebnych dopowiedzeń zobaczyłem, że jednak kimś są, że ich byt nie jest tak względny i dowolny. Zobaczyłem prawie przezroczystą maskę błazna, który zapomniał o tym, że jest błaznem.

O.N. (Łukasz Urbaniak) / Bezkompromisowa Gazeta Festiwalowa (ŁST 9-11.2005)

***

Podżegaczki

Kolejny już raz rzucono mi rękawicę, którą zdecydowałem się podnieść, zanim na dobre zdołała dotknąć ziemi. Proszę wybaczyć egotyzm, kolejny raz ART. 51 rzuca jednak wyzwanie, na które trudno jest odpowiedzieć. Gdyż ma być trudno. To nie teatr łatwych odpowiedzi czy łatwych emocji. To nie teatr, o którym będziemy mogli powiedzieć „podobało/nie podobało mi się”. I owszem. To teatr prowokacji. Nie tych tanich, efekciarskich, z założenia skandalizujących. To teatr stawiający pytania i prowokujący myśli, które będą nas gryzły, dopóki sami nie zadamy sobie trudu, by odnaleźć odpowiedzi. Agatę Drewnicz, Annę Perek, Justynę Zielińską „Kain” Lorda Byrona sprowokował do całkowicie osobistej wypowiedzi. Teraz widza prowadzić chcą tą samą ścieżką. W tym celu, jak w gazecie „Zgierskich Słodkobłękitów” napisał LUC Cypherus, budują wokół niego labirynt.

Ów labirynt to forma spektaklu, pełen celowości zbitek niekonsekwencji. To właśnie niekonsekwencją nacechowane jest nasze współczesne, mieszczańskie życie. Dajemy i odbieramy myśląc o naszej własności, by zaspokoić własną pazerność i potrzebę konsumpcji. Zapytani, czy chcemy zobaczyć aktorkę bez bluzki, nie myślimy o tym, czy aktorka chce bez bluzki wystąpić. Traktujemy je przedmiotowo, ich „Kain” to wyższej klasy entertainment. Mówią nam nie, odszczekują się, zasadzając w nas wstyd i zmieszanie. Dziewczyny w znakomity sposób potrafią zaangażować widza w swój misternie utkany spektakl. Na scenie zręcznie balansują miedzy graniem a byciem sobą, między tym, co teatralne i tym, co antyteatralne. Dzięki czemu gubimy się, przestajemy patrzeć na spektakl przez pryzmat spektaklu, angażujemy się weń mentalnie i emocjonalnie. Mimowolnie stajemy się jego częścią. Rzecz zaczyna się dziać naprawdę, dzieje się w nas i dziać się będzie zapewne przez długi czas. I to właśnie jest teatr, gdyż wwierca się bezpardonowo w głąb naszej świadomości, nie pozwalając nam na obojętność, nakazuje czuć.

Zgodnie z Art. 51 Par. 1 kodeksu wykroczeń kto krzykiem, hałasem, alarmem lub innym wybrykiem zakłóca spokój, porządek publiczny, spoczynek nocny, albo wywołuje zgorszenie w miejscu publicznym, podlega karze aresztu ograniczenia wolności albo grzywny… Na podstawie Par3 art.51 k.w. karalne jest także podżeganie (nakłanianie) i pomocnictwo (ułatwianie popełnienia wykroczenia). W podżeganiu myśli Art.51 sprawdzają się znakomicie. Z chęcią poszedłbym z nimi siedzieć. Może za pomocnictwo. Ale chętniej z czystej wdzięczności.

Dorian Gray (Konrad Zieliński)  / Bezkompromisowa Gazeta Festiwalowa (ŁST 9-11.2005)

***
Jak to jest dostać Kaina w prezencie

Więc Kain mógł mieć rację, więcej prawda Kaina może być naszą prawdą. Więcej – być może prawda Kaina jest prawdą sztuki – pragnienie wolności, inność, bunt. Więc grzech może być początkiem sztuki, o ile nie chcemy udawać, że go nie ma, nie chcemy go wybielić.
Art. 51 stawia stare pytania w zupełnie nowym kontekście i na różnych płaszczyznach. Odwołuje się do archetypów, by zaraz wrócić na dobrze nam znany teren. „Kain” to również dla mnie pierwsze na tym festiwalu przedstawienie, które ośmiela się poważnie traktować tworzenie teatru – wychodzi do nas zupełnie serio (żeby nie powiedzieć z patosem) z ważnymi pytaniami, ze swoim myśleniem, ze swoimi lekturami i próbą własnego języka.
Tym bardziej wydają mi się niezasadne pewne zabiegi formalne, jak na przykład wychodzenie z roli, by powiedzieć, że oto robimy teatr – to zbędna asekuracja, bo dziewczyny robią teatr, który naprawdę porusza i daje do myślenia. Mam również wrażenie, że można by jeszcze raz przyjrzeć się konstrukcji całości, kolejności scen, ponieważ zarzut o to, że gubicie widza, jest niestety zasadny. Poza tymi drobiazgami dziękuję, nawet bardzo, za ten prezent (w końcu prezent nie zawsze musi być miły).

Anka (Anna Rogala) / Kiloff. Gazeta festiwalowa nr 2 / Barbórki 2005 – Poszukiwanie Alternatywy, Skierniewice 25-27.11.2005.

***

Trzy kobiety próbujące nam coś przekazać (bynajmniej nie to, że Vizir do białego jest najlepszy). W bardzo przyjemny (nie do końca chyba to określenie się nadaje, ale niewiarygodnie mi pasuje), w półgodzinnym przedstawieniu nie tylko rozmawiają z widzem, ale także pozwalają mu decydować o ich losie (pozwalają, co nie znaczy, że uwzględniają jego zdanie). Winny też ma swoje racje. Wszystko może zależeć od punktu widzenia, teorii, filozofii. Niewinność, czystość, walka, marzenia i wpływ współczesnego świata i osób postronnych na jednostkę, jej altruizm i obojętność osób postronnych. To wszystko udało się w pewien sposób złapać i pokazać. Bardzo przyjemne.

Anastazja / Kiloff. Gazeta festiwalowa nr 2 / Barbórki 2005 – Poszukiwanie Alternatywy, Skierniewice 25-27.11.2005.

***

„Czy rzeczywiście wszystko jest takie relatywne?” Kiedy słyszę takie pytanie, zawsze podejrzewam, że stoi za nim ukryta teza, ukryty pogląd, że nie – że istnieją wartości i/lub byty nierelatywne. A co więcej: że owe wartości i/lub byty są tak naprawdę rozpoznane i nie ma co ściemniać, że może być inaczej. A jeśli ktoś twierdzi co innego jest albo głupcem albo burzycielem i deprawatorem. Trzeba go ukarać. A jeśli ukarać się nie da, to przynajmniej należy głośno wyrazić swą dezaprobatę. A jeśli nie wypada tego zrobić wprost, to chociaż powinno się to zrobić za pomocą takich retorycznych pytań jak to, otwierające niniejszy tekst. Stary problem przemocy prawd zastanych wobec jednostki, grupy czy rasy.
To tak jak z mitem genezyjskim, który „tłumaczy” dlaczego kobieta z natur jest zła i grzeszna. Ten właśnie mit – a właściwe jego opcjonalna kontynuacja – stał się punktem wyjścia spektaklu „Kain” teatru Art.51. Biblijna Ewa i jej dwie córki czekają na powrót Kaina i Abla, którzy gdzieś poszli i długo nie wracają. Córki chcą, by matka opowiedziała im coś o straconym Raju, lecz ta nie może wyjść swoją pamięcią poza poniżający moment wygnania. Jedyne co jest w stanie przekazać Lilith i Miriam to potępiające boskie słowa.
Czekając na synów Ewa proponuje: „zagrajcie ich, Ty będziesz Kainem, a ty będziesz Ablem”. Następuje sytuacja teatru w teatrze. Zmienia się nie tylko konwencja, ale również język. Kain jest buntownikiem. Człowiekiem pokłóconym z zastanymi prawdami i systemami wartości. Rozemocjonowany wyjawia Ablowi, konformiście, że w imię własnego wyzwolenie musi go zabić. Unosi nóż do ciosu… Black out. W kompletnej ciemności dochodzi głos Anny Perek grającej Ewę „Dobrze. To było mocne zakończenie”. To już wyraźnie głos reżysera na próbie. Plany zaczynają się mnożyć. Te dotyczące współczesności, odwołujące się do realnego świata przybierają na sile, wątki mityczne ustępują zwięźle referowanym filozoficznym koncepcjom: Ernesta Renana, Zygmunta Freuda, Fryderyka Nietzschego. Ale przecież „To tylko teoria. Ja chcę praktyki” – mówi jedna z aktorek. Trzy dziewczyny występujące w spektaklu: Agata, Anna i Justyna zaczynają grać siebie same – zwracają się do siebie po imieniu, udają, że piją wódkę, że usiłują się do siebie zbliżyć, wywołać w sobie nawzajem silne, ale i zarazem prawdziwe emocje, po to, aby znaleźć tworzywo do budowy spektaklu.
Wszystko to dzieje się szybko, a zarazem płynnie. Wspomniana wielość planów nie stwarza uczucia chaosu, choć przecinają się i przenikają w zadziwiający nieraz sposób. Sam spektakl poprzez to nabiera wielowymiarowości. Momentami jest rytuałem – jak w scenie funeralnego obrządku, w którym uczestniczą wszystkie trzy aktorki, a które poprzez odegraną śmierć „wyzbywają się” biblijnych postaci. Ale nie do końca. Pozostaje nić (a właściwie czerwone wstążki zawinięte na przedramionach „zmarłych”) symbolicznie łącząca te bardziej współczesne persony z mitycznymi obciążeniami.
Spektakl „Kain” staje się labiryntem, scenicznym poematem, którego przewodnim motywem zdaje się być niemożność – lecz i zarazem pragnienie – oczyszczenia się z arbitralnie ustanowionych win. Ale też i owa arbitralność, zarówno jak i próby borykania się z nią na różne sposoby – od mirażu nihilistycznej bierności, aż do heroizmu kierowania się wolą mocy i życia w nurcie wiecznego powrotu – jest problemem samym w sobie. Problemem, można by rzec nadrzędnym wobec kłopotów „niemytej duszy”, cuchnącej od brudów grzechów i pierwotnych zmaz. Dziewczyny z Art. 51 – mimo urzekającej głębi i złożoności swojego spektaklu – nie mierzyły się z nim w całym jego skomplikowaniu, ale zrozumiałe jest, iż wszystkiego na raz się nie da zrobić. Można się jednak spodziewać, że „Kain” nie jest ich ostatnim słowem w tej materii. Za porękę tego, że się tak stanie, przyjmuję pytanie postawione przez nie na zakończenie ich dzieła. Pytanie brzmi: „Czy rzeczywiście wszystko jest takie relatywne?”

Luc Cypherus (Rafał Zięba) / Niebieska landrynka (nr.2) – gazeta festiwalowa / „Jedenaste Słodkobłękity” (29.09 – 01.10.2005).

***

„Czy wszystko jest relatywne”

Spektakl trzech dziewczyn ze Zgierza, występujących tym razem pod szyldem Art.51 jest takim, który chciałbym obejrzeć co najmniej ze trzy razy, a później usiąść z realizatorkami i porozmawiać. Wszystko po to, by jak najwięcej z niego wyłowić, wyciągnąć, pojąć, zrozumieć. By jak najwięcej odczuć. Bo nie jest to spektakl prosty, pełen jest wątków i tropów kulturowych. Wypełniony jest też cielesnością dziewczyn, intensywną ich w nim obecnością, obecnością zresztą na różnych płaszczyznach – różnym typem gry aktorskiej, psychodramą nawet. I teraz – jak taką mnogość złożyć razem w całość? Można oczywiście powiedzieć – idąc za finałowym pytaniem rozsiewanym wraz z deszczem – że jest to spektakl przedstawiający nam względność w różnych formach: stosunków międzyludzkich, przekazów biblijnych, postrzegania bliźnich… Spektakl o wyborach, jakich dokonujemy, jakich dokonywano, jakich dokonuje się obok nas, za nas… to jednak zbyt uboga, jak się zdaje, wykładnia – ale wybaczcie, w tym momencie na inną mnie nie stać.
Zastanawiam się jednak, czy mimo niewątpliwego wzbogacenia formy od czasu „Elektro Kardio Games” – doszedł wszakże niebagatelny element, jakim jest bogactwo słowa – nie jest „Kain” przedstawieniem mniej czytelnym niż „EKG”. Gdy obejrzę je po raz kolejny (jeśli będzie mi dane…) będę, mam nadzieję, wiedzieć, czy to skomplikowanie formalne nie kłóci się z czytelnością i czystością przekazu.

Tomek (Tomasz Glomb) / Niebieska landrynka (nr 2) – gazeta festiwalowa / „Jedenaste Słodkobłękity” (29.09 – 01.10.2005).

——————–

ELEKTRO KARDIO GAMES


foto Piotr Zatoń

„Po wejściu na widownię widzimy stojący w rogu sceny telewizor, a z magnetowidu odtwarzane są powtarzające się ujęcia – ulicy z piekarnią w tle, wbiegającej po schodach dziewczyny. Po chwili pojawiają się trzy aktorki, które coraz szybciej, aż do fizycznego zmęczenia, poruszają się w rytm mechanicznej muzyki. Kolejna scena to rodzaj następujących po sobie krótkich monologów wewnętrznych. W jednym z nich aktorka (Agata Drewnicz) opowiada, że właśnie została absolwentką nieprzydatnej do życia szkoły. Pozostawiona sama sobie, słyszy podpowiedzi „dorosłych” – znajdź pracę, zrób coś… Biorąc pod uwagę sytuację na rynku pracy, „dobre rady” są przejawem hipokryzji, zamiast pomagać – oskarżają, odbierają siły do działania. Jeżeli ten fragment spektaklu zestawimy z kolejnymi scenami: rodzenia pieniędzy przez dwie bohaterki, oraz pokazem mody – gdzie usankcjonowany ekshibicjonizm zaprzęgnięto do służby w „biznesie mody”, w którym wszystko jest na sprzedaż (dawno nie widziałem tak trafnie użytej nagości w teatrze) – okaże się, że świat zwariował na punkcie pieniądza. Może taki był zawsze. „EKG” jest teatralnym komunikatem, zagłuszonym wołaniem o pomoc. Adresowanym do wszystkich, którzy są odpowiedzialni za obecny stan rzeczy – bezmyślny i nieustanny wyścig o dobra konsumpcyjne. Można się oczywiście zastanawiać, czy ten apel to rodzaj infantylizmu? Przejaw bezsilności? Realizatorki pytają ze sceny, czy można mu się przeciwstawić. Odpowiedź pojawia się w finale. Na proscenium stoi olbrzymie akwarium, do którego aktorki wkładają głowy. Po chwili zaczyna im brakować powietrza w płucach. Wszystko w sali zamiera: muzyka, światła, telewizor i magnetowid, z którego był odtwarzany nieprzerwanie materiał wideo w stylistyce filmu „Trainspotting”. Słychać wstrzymywany oddech widowni oraz odgłos pękających pęcherzyków powietrza wydostających się na powierzchnię z wody. Okazuje się, że ta chwila ciszy, moment zatrzymania w pogoni za czymś, co oddala nas od samych siebie – przywraca wiarę w rzeczy najważniejsze w naszym życiu: naturalność i kontakt z drugim człowiekiem, umiejętność wsłuchania się w to, co ma nam do powiedzenia.”

Marcin Wartalski / „Kalejdoskop” numer 9/2004

***

„Elektro Kardio Games” to taniec do upadłego, owinięte folią piersi, seks, poród, zanurzone w wodzie twarze. Tak właśnie się czułem oglądając „EKG”, jakby ktoś zanurzył moja głowę w akwarium; wychodząc z sali musiałem złapać oddech”.

Konrad / Gazeta Festiwalowa Łódzkiego Przeglądu Teatrów Amatorskich „Łóptak” 3/3

***
„Wartością „Elektro Kardio Games” jest również to, że przedstawienie, mimo wszelkich po temu predyspozycji, nikogo nie oskarża, nie stawia pod ścianą mężczyzny, kraju, świata, Pana Boga. Jest krzykiem, gestem, szeptem… wobec nas”.

Anaku / Gazetka festiwalowa zgierskich Słodkobłękitów „Niebo w cukrze” 2